Z prasy

Marian Fuks Holender tułacz, „Trybuna Mazowiecka” nr 81 z dn. 23 kwietnia 1981

„Realizacja oper Ryszarda Wagnera nie należy do rzeczy łatwych. Toteż premiera na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie Holendra tułacza (zwanej niekiedy Latający Holender) – opery romantycznej, pochodzącej z wcześniejszego okresu twórczości wielkiego, niemieckiego kompozytora, oczekiwana była nie tylko z zainteresowaniem, ale i z pewnym niepokojem.

Warszawska inscenizacja Holendra tułacza jest dziełem reżysera z Niemieckiej Republiki Demokratycznej Erharda Fischera. Dla osób, które te operę już kiedyś oglądały (w Warszawie była grana w latach trzydziestych), a jest zapewne takich niewielu – przedstawiona obecnie wersja jest zaskakująca, delikatnie mówiąc dziwna. Odziera ona dzieło Wagnera (jest on także autorem libretta) z uroku starej, romantycznej legendy o potępionym Holendrze błąkającym się po morzach na statku widmie. Reżyser zastosował najgorsze, co może tego rodzaju dziełu zaszkodzić – „urealnił” legendę, potraktowawszy ją jako koszmarny sen córki norweskiego żeglarza – Senty, zakochanej w... portrecie Holendra. Bezlitosny reżyser na czas trwania uwertury i całego pierwszego aktu kładzie na froncie sceny, na twardej podłodze Sentę, która „śni” cały dramat. Podziwiać trzeba śpiewaczkę, która godzi się na męki leżenia przez ponad godzinę na deskach sceny. A przede wszystkim jest to sprzeczne z legendą, jej urokiem, romantyką, niweczy romantyczną treść, która przecież była natchnieniem poetów (m. in. Heinego) i samego Wagnera. W drugim i trzecim akcie Senta miota się po scenie z portretem Holendra, a w finale, po „przebudzeniu” pozostaje z rozbitą ramą obrazu i wraca do powszedniego, szarego życia wśród nerwowo pracujących prządek. A jak podaje legenda i czym operę kończy Wagner – Senta, by dochować wierności, mającej zbawić przeklętego i błąkającego się po morzach Holendra – skacze ze skały w morze. Tak więc koncepcją reżysera nie wiadomo po co wypacza sens i urok dzieła.

Muzycznie Holender tułacz nie jest łatwy do realizacji. Pod tym względem zespół Teatru Wielkiego stanął na wysokości zadania. Orkiestra i chór (przygotowany przez Lecha Gorywodę), wzmocniony Chórem Męskim Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego pod dyrekcją Antoniego Wicherka brzmią bardzo dobrze.

Oglądałem drugą obsadę. Występujący gościnnie w roli Holendra Bronisław Pekowski (z Bydgoszczy), stworzył świetną kreacje aktorską i wokalną. Można powiedzieć, że on właśnie podnosi poziom całego przedstawienia. Również Barbara Zagórzanka pięknie wykonała partię Senty, zbierając zasłużone brawa za balladę w drugim akcie.

Scenograf, Roland Aeschlimann (Szwajcaria) znakomicie rozwiązał scenę z widmowym, niesamowitym okrętem, wykorzystując świetne możliwości techniczne naszej sceny. Sprzeciw jednak musi budzić więzienny niemal wygląd wnętrza domu Dalanda i jego córki Senty.

Opuszczamy teatr z mieszanymi uczuciami, z żalem do reżysera za zniekształcenie pięknej legendy i idei Wagnera, za przesadne manipulowanie wykonawcami, przede wszystkim miotającymi się po scenie tłumami – bądź to marynarzy, bądź to prządek.

Obejrzeć Holendra tułacza trzeba. Nieczęsto przecież zdarza się widzieć dzieło Wagnera na naszych scenach.”