Z prasy

Józef Kański Warszawski Holender tułacz”, „Trybuna Ludu” nr 90 z dn. 16 kwietnia 1981

„Wystawienie któregoś z dzieł Ryszarda Wagnera, nawet tych z wcześniejszego okresu twórczości, to zawsze wydarzenie artystyczne niecodziennej miary, a dla ważącego się na nie teatru – zadanie bardzo trudne i ryzykowne. Mając świadomość tego ryzyka, teatry podejmują je jednak od czasu do czasu, gdyż rzecz jest mimo wszystko wielce kusząca, a poza tym – trudno na stałe pozbawiać publiczność, jak również własny zespół, możliwości bezpośredniego kontaktu z tym tak fascynującym etapem rozwoju operowego gatunku.
Z tą zapewne myślą wprowadzono świeżo na scenę warszawskiego Teatru Wielkiego Holendra tułacza, nieobecnego np. na tej scenie aż do roku 1936. Do reżyserii zaproszono wybitnego specjalistę z Berlińskiej Opery Państwowej, prof. Erharda Fischera, oprawę scenograficzną powierzono szwajcarskiemu artyście Rolandowi Aeschlimannowi, kierownictwo muzyczne objął Antoni Wicherek.

I powiedzieć można od razu, że przedstawienie to stało się bardzo dużym sukcesem dyrygenta, jak też całego zespołu. Dawno już nie słyszeliśmy w naszym Teatrze Wielkim tak pięknie grającej orkiestry, znakomicie też śpiewały chóry, zwłaszcza chór męski, dodatkowo wzmocniony grupą śpiewaków z Centralnego Zespołu Artystycznego WP – a dodać trzeba, że nie były one tutaj potraktowane „oratoryjnie”, lecz otrzymały od reżysera rozliczne zadania ruchowe, bynajmniej śpiewania nie ułatwiające. Co zaś istotne, to fakty, iż dyrygent potrafił nadać muzycznemu przebiegowi nie tylko właściwe tempo, ale także intensywną ekspresję i utrzymać niesłabnące napięcie przez cały bodaj czas trwania spektaklu.

Wśród solistów premierowego wieczoru prym wiodła Hanna Lisowska, która pięknie wyglądała i pięknie śpiewała partię Senty, a przy tym znakomicie realizowała postawione jej przez reżysera niełatwe zadania aktorskie – dodatkowe obciążenie psychiczne, jak również i fizyczne (w myśl koncepcji E. Fischera bowiem Senta znajduje się na froncie sceny nieprzerwanie przez cały czas spektaklu, już od początku uwertury).

Jerzy Artysz głęboko wczuł się w trudną rolę tytułowego bohatera i jak zwykłe ujmował inteligencją oraz muzykalnością w podaniu swej partii, gdzie starał się nawet polski tekst deklamować na specyficzny „wagnerowski” sposób. Problem w tym, że partia Holendra pomyślana jest na inny raczej gatunek głosu – wielki, dramatyczny bas-baryton.
Odtwórca roli norweskiego żeglarza i kupca Dalanda Marek Dąbrowski rozporządza wartościowym basem, który zachwycał słuchaczy, gdy śpiewak ten rozpoczynał swe występy na warszawskiej scenie; obecnie jednak głos ten wymagałby intensywnej pracy korekcyjnej, by odzyskać prawidłową emisję i czystość intonacji. Dobrym Erykiem, niefortunnym narzeczonym Senty, okazał się Roman Węgrzyn, w epizodycznej, lecz odpowiedzialnej partii Sternika ładnie wypadł Michał Skiepko, zaś partię starej piastunki Mary z powodzeniem śpiewała Irena Ślifarska.

Twórca warszawskiej inscenizacji Holendra Erhard Fischer zapragnął snadź rozwinąć ideę Wagnerowskiego dzieła i wysunąć na plan pierwszy problem bogatej duchowo jednostki, wyalienowanej ze swego otoczenia i nie będącej w stanie nawiązać z nim kontaktu. Może też był zdania, iż nie należy ludziom drugiej połowy XX wieku pokazywać starej romantycznej legendy jako realnie dziejącej się prawdy – według jego wersji bowiem cała niesamowita historia z potępionym żeglarzem i jego widmowym statkiem rozgrywa się jedynie w snach i wybujałej wyobraźni Senty, która na końcu pozostaje jedynie z rozbitym portretem swego bohatera. Można oczywiście dyskutować z taką koncepcją, jak z każdym zresztą rodzajem wyraźnego odejścia od tradycyjnej autorskiej wersji – ale trudno nie wyrazić podziwu dla konsekwentnej realizacji tego zamysłu i znakomitej czysto reżyserskiej roboty.

Scenograf z kolei, który np. w II akcie zanadto może ograniczył przestrzeń sceniczną (także od góry, kto wie czy nie ze szkodą dla akustycznego efektu), kapitalnie rozwiązał sceny z niesamowitym widmowym okrętem.

Najważniejszą zaś chyba było rzeczą, że wszyscy bez wyjątku wykonawcy – także i ci, którzy nie pod każdym względem wypadli zadowalająco – włożyli w wykonanie dzieła Wagnera wiele serca i autentyczny, rzetelny artystyczny wysiłek; niektórzy włożyli go chyba nawet więcej, niż ich w tym momencie było na to stać.

Wiadomą jest rzeczą, że działalność Teatru Wielkiego nie od dzisiaj spotyka się z licznymi i różnorodnymi zarzutami, a i wewnątrz tej instytucji atmosfera panuje nie najlepsza. Obiektem ataków stał się m. in także od niewielu dopiero miesięcy urzędujący dyrektor teatru, który „własnej” konkretnej działalności nie zdążył chyba jeszcze rozwinąć (zdążył już natomiast nabawić się choroby sercowej – chcemy wierzyć, że nie z tego powodu...). Zapewne są wśród tych zarzutów i słuszne – ale rzetelna, intensywna praca i twórczy artystyczny wysiłek – taki właśnie, jakiego efekt oglądamy w przedstawieniu Holendra (a czekamy jeszcze na przedstawienia z inną obsadą wykonawców!), są chyba najlepszą i najskuteczniejszą na nie odpowiedzią.”