Janusz Janyst Wagner na pożegnanie, "Gazeta Łódzka" nr 151 z dn. 1 lipca 1994
„Odchodzący z Łodzi dyrektor Teatru Wielkiego, Antoni Wicherek, pożegnał miejscowych melomanów przygotowaną przez siebie od strony muzycznej – i zamykającą sezon – premierą Holendra tułacza. To, jak wiadomo, czwarta z kolei mająca już na wskroś indywidualne rysy opera Ryszarda Wagnera, oparta na zaczerpniętym z legend skandynawskich opowiadaniu Heinego o przeklętym żeglarzu, skazanym na tułaczkę po morzach i oceanach, póki nie znajdzie się kobieta-wybawicielka, która dochowa mu wierności.
Holender tułacz stał się okazją do posłuchania w naszym mieście muzyki mistrza z Bayreuth po 10 latach przerwy (poprzednimi realizacjami były Lohengrin, Tannhauser i Walkiria). I właśnie warstwę dźwiękową uznać trzeba za główny atut omawianego spektaklu.
Dyr. Wicherek dyrygował dziełem znakomicie, wydobywając z partytury elementy najcenniejsze – siłę wyrazu dramatycznego, zróżnicowany nastrojowo charakter tzw. motywów przewodnich (po raz pierwszy tu przez kompozytora użytych, a stanowiących od tej pory atrybut jego dramatów muzycznych), bogactwo dynamiczne i agogiczne.
Orkiestra spisała się wzorowo, zaświadczając, począwszy od uwertury, o solidności i skrupulatności przygotowania. W oglądanym przeze mnie niedzielnym spektaklu może jedynie niektóre tempa wydały się troszeczkę za wolne.
Niewątpliwy sukces odnieśli soliści wykonujący główne partie. Hanna Lisowska – jako Senta – potwierdziła słuszność opinii, że jest wciąż czołową śpiewaczką wagnerowską w naszym kraju. Miłą niespodziankę sprawił bas Andrzej Malinowski (Daland) prezentujący po dłuższej nieobecności na łódzkiej scenie formę głosową równie wysoką, jak za swych najlepszych dni. Włodzimierzowi Zalewskiemu przydałoby się w tytułowej roli nieco więcej nośności. Jego bas-baryton ustępował silą np. sopranowi Lisowskiej w duecie z II aktu. Dobrze wypadli Grzegorz Staśkiewicz (Sternik) i Andrzej Jurkiewicz (Eryk).
Nie sprawił zawodu chór przysposobiony do występu wokalnie przez Marka Jaszczaka a... choreograficznie (udany taniec zespołowy w III akcie) przez Janinę Niesobską.
W reżyserii Waldemara Zawodzińskiego, w niektórych punktach udanej, „nie wypalił” m.in. finał z nieczytelnym samobójstwem Senty. Także i do jego scenografii można mieć rozmaite zastrzeżenia (uboga w pomyśle i w efekcie chybiona wizja domostwa Dalanda). Zgodną z wagnerowską konwencją statyczność wielu scen urozmaicało migotanie wyświetlającej tłumaczenie niemieckiego tekstu tablicy świetlnej, wcześniej jeszcze w naszym teatrze nie stosowanej, a dla pełnego zrozumienia fabuły zapewne przydatnej. Oby tylko w przyszłości nie pojawiały się na niej wyrażenia w rodzaju „wydawać się być”. Pięknu muzyki niechaj towarzyszy zawsze piękno języka.”