Józef Kański Włoszka z pomysłami, „Ruch Muzyczny” nr 12 z dn. 8 czerwca 2008
„Rozbiła się w naszym życiu operowym istna bania z przedstawieniami dzieł z epoki włoskiego belcanta, jak gdyby – nie bacząc na piętrzące się w nich trudności wykonawcze – nadrobić chciano wieloletnie w tym względzie zaległości. Łucja z Lammermooru w Operze Śląskiej i wnet potem w warszawskim Teatrze Wielkim, Tankred Rossiniego w WOK oraz od stu z górą lat nie słyszany w stolicy Wilhelm Tell – znowu w Teatrze Wielkim, no i teraz w Łodzi pełna nieodpartego uroku Włoszka w Algierze – a wszystko to w ciągu kilku zaledwie tygodni.
Od strony muzycznej była owa Włoszka bardzo miłą niespodzianką. Pod batutą Antoniego Wicherka kipiąca szampańskim humorem muzyka Rossiniego biegła czysto i precyzyjnie, z należytą lekkością a tam, gdzie sobie tego życzył kompozytor, także w szybkich tempach i z żywym temperamentem – aby przypomnieć tu chociażby brawurowy finał I aktu opery. Pięknie brzmiały przygotowane przez Marka Jaszczaka chóry, znakomicie też grała orkiestra – pośród niej również waltornie, którym Rossini z upodobaniem powierzał subtelne towarzyszenie śpiewakom w ich lirycznych cavatinach.
Także i oni ostatni spisywali się nad podziw dzielnie. W oglądanym przeze mnie drugim z kolei przedstawieniu obdarzona ładnym mezzosopranem Bernadetta Grabias z powodzeniem pokonywała rozliczne trudności nagromadzone w efektownej partii sprytnej Izabelli, która – porwana przez muzułmańskich korsarzy – potrafiła nie tylko oprzeć się miłosnym zakusom samego beja Algieru, ale także przemyślnym fortelem uwolnić siebie, a „przy okazji” – grono innych jeńców; niektórzy słuchacze utrzymywali nawet, że swobodą koloraturowych pasaży górowała nad śpiewającą premierowy spektakl Agnieszką Makówką. Bardzo ładnie zaśpiewała zwłaszcza popisową arię Per lui ch'adoro w drugim akcie opery i jedynie w patriotycznej inwokacji do uwięzionych współbraci Pensa alla patria! zabrakło jej trochę energii. Obdarzony niewielkim głosem argentyński tenor Pablo Cameselle zaimponował przecież w partii Lindora niepospolitą maestrią techniki wokalnej, jaką popisał się m.in. w pięknej arii Languir per una Bella oraz w kapitalnym duecie z Mustafą-bejem, w którego postać nader udatnie wcielił się Robert Ulatowski. Bardzo dobrym odtwórcą przezabawnej partii rzekomego wuja Izabelli, Taddea, okazał się Witold Żołądkiewicz. Również Andrzej Kostrzewski jako wódz korsarzy Ali w drugim akcie opery błysnął ładnie zaśpiewaną arią.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że reżyser Michał Znaniecki (który nie tak dawno w warszawskiej Łucji z Lammermooru dał pokaz kultury i szlachetnej powściągliwości tworząc spektakl oszczędny w środkach i zgodny z klimatem oraz treścią wystawianego dzieła) najwyraźniej postanowił puścić wodze fantazji. Uważając snadź, że libretto Włoszki jest zbyt absurdalne (choć przecież na owej absurdalności zwłaszcza polega urok tego arcydzieła!), pokusił się o przedstawienie całej rzeczy jako... filmu o przygodach bohaterki i to filmu kręconego w epoce kina niemego, z samą – a jakże! – Polą Negri i Rudolfem Valentino w rolach głównych, no i ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Już prześliczną uwerturę zakłócają tedy krzątające się na proscenium sprzątaczki, a potem, w ciągu przedstawienia, jeżdżą po scenie kamery, trzaskają „klapsy” itd. Główna bohaterka „ląduje” na scenie w zgrabnej dwupłatowej awionetce (jak można było uprowadzić taką co najwyżej dwuosobową maszynę, to już słodka tajemnica reżysera...), ale też w dalszym rozwoju wydarzeń jeden nonsensowny pomysł goni drugi, co gorsza zaś, z drugim się nie wiąże. Rzeczywiście zabawna byłaby choćby scena z kobrą tańczącą w rytm fraz granych (ślicznie!) przez klarnet solo, jakie towarzyszą drugiej arii Lindora, gdyby... pasowało to do romantycznego nastroju owej arii (pomijam już fakt, że tańczące kobry kojarzą się raczej z Indiami niż północną Afryką).
Co najgorsze jednak – w całym tym galimatiasie zagubił się gdzieś Rossini i kapitalny humor jego opery. Potwierdziła się więc stara prawda, że gdy ktoś pragnie komiczną operę twórcy tak genialnego jak Rossini uczynić jeszcze śmieszniejszą, a zwłaszcza gdy usiłuje jego humor zastąpić własnym, to próba taka musi nieuchronnie skończyć się katastrofą.”