Z prasy

Zdzisław Sierpiński Katarzyna Izmajłowa w TW. Zbrodnia i kara, "Życie Warszawy" z dn. 26 października 1976

„Samotność – to kara, którą za swoje zbrodnie musi zapłacić Katarzyna Izmajłowa. Ta samotność prześladuje ją od samego początku i reżyser podkreśla ją od pierwszego obrazu, kiedy na wielkiej scenie bohaterka dramatu muzycznego Dymitra Szostakowicza, stoi sama, z zapaloną w ręku świecą; sama mimo otaczającego ją świata, wypełnionego ludźmi z wielkiego domostwa, ich radościami, smutkami, podłością, zdradą... Ta samotność dotknie ją i w ostatniej scenie, kiedy w tłumie pędzonych na Sybir katorżników będzie się błąkała opuszczona nawet przez kochanka – współwinnego zbrodni, zdradzającego ją dla przygodnej dziewczyny.

Podkreślam to od razu na wstępie, bo takie odczytanie libretta przez radzieckiego realizatora, ma walor odmienności, od tego z czym dotychczas przy tej operze spotykaliśmy się z Lady Macbeth mceńskiego powiatu można przecież zrobić "kobrę" – trupów tu nie brak, zbrodnia jest wyjątkowo wyrafinowana i mściwa. Ale znowu jest to zemsta za sztuczny podział świata wzajemnych stosunków, za małżeństwo dla pieniędzy, wymuszone wbrew uczuciom. Ponura atmosfera domu Izmajłowych ma coś z dostojewszczyzny: nienawiść wypełniająca dom jest zalążkiem zbrodni, pustka i samotność musi wcześniej czy później znaleźć ujście w gwałtownym działaniu. Może dlatego Katarzyna nie budzi u widzów wstrętu i nienawiści: może towarzyszy jej nawet odrobina współczucia, że prawo do osobistego szczęścia musi okupić trzema aż trupami. To raczej Siergiej jest tu ze swym wyrachowaniem katalizatorem wszelkiego zła i jeżeli nawet ktoś na początku może mieć wątpliwości co do intencji jego działania – rozwieją je sceny ostatniego aktu, gdy utrata majątku obnaży jego prawdziwie podłą naturę.

Jest to wielkie widowisko, zrobione z epickim rozmachem, z wykorzystaniem wszystkich możliwości, jakie nowoczesna scena warszawskiego Teatru Wielkiego dała realizatorom. Więcej nawet: po raz pierwszy urządzenia tej sceny zostały przez scenografa tak pięknie a zarazem konsekwentnie wykorzystane do tworzenia wspaniałych obrazów tej opery. Urzekające były szczególnie dwa momenty: ślub Kateriny z Siergiejem, kiedy gdzieś daleko, ustawiono cały zespół wykonawców, nieruchomy jak w żywym obrazie i następnie najeżdżający aż do rampy, aby tu dopiero wybuchnąć weselnym zgiełkiem. I drugi: ostatnia sekwencja z odjazdem promu, kiedy wypełniony tłumem zesłańców ginie on powoli w gęstniejącej mgle. To tylko dwa przykłady, ale takich znalazło by cię więcej. Są one potwierdzeniem, że można i należy wykorzystywać bogatą maszynerię wielkiej sceny warszawskiego teatru, że można tym osiągać szczególne efekty. Nigdy dotychczas w sposób tak oryginalny i twórczy mechanika sceniczna nie włączyła się w tym teatrze w widowisko operowe czy baletowe. W Katarzynie Izmajłowej były to tym bardziej ważne i potrzebne (a zarazem logiczne), że liczne intermezza muzyczne, gdyby ich nie wypełniono sprawami dziejącymi się w dziedzinie zmiennej scenografii, byłyby po prostu dziurami w widowisku, hamującymi akcję.

Jeżeli radzieccy goście popisali się ciekawym ustawieniem opery Szostakowicza w stołecznym teatrze – to uznanie dla całości pięknego przedstawienia należy się również orkiestrze i chórom. Niełatwe zadanie, jakie kompozytor tu stawia, zostało wykonane na przysłowiową piątkę z plusem, co cieszy tym bardziej, że nie zawsze przecież wychodzimy z tego teatru zadowoleni z muzyki.

Wykonawcy: zacznijmy od odtwórczyni partii tytułowej, Hanny Rumowskiej-Michanikowskiej. Stworzyła ona krwistą, również dramaturgicznie, postać Kateriny, wyrazistą w konfliktach, jakie są jej udziałem, wiernie realizującą zamysły reżysera. Jeżeli dodamy do tego piękny śpiew (może miejscami tylko niepotrzebnie przechodzący w zbyt ostry krzyk!), doskonałe przygotowanie trudnej i wielkiej partii – można uznać ten występ śpiewaczki za ważny w jej dotychczasowym dorobku.

Na drugim miejscu postawiłbym postać Borysa Izmajłowa (Włodzimierz Denysenko); ten śpiewak udowadnia nam ostatnio z premiery na premierę coraz większe talenty: głos szlachetny, nośny, o wspaniałej barwie znamy i cenimy od dawna – ale aktorstwo tego śpiewaka rozwija się tak ciekawie, że można go już dziś zaliczyć do czołówki wykonawców TW.
Siergiej (Roman Węgrzyn), trzeci z głównej trójki wykonawców, był, niestety, zbyt "operowy", zbyt mało poddał się wymogom dramaturgii szostakowiczowskiej opery.

Reszta, z olbrzymiej grupy artystów biorących udział w tym spektaklu ma równe szanse do podziału zasług, za ten udany spektakl. A więc: Kazimierz Dłuha, Marina Hristova-Klimek, Jan Góralski, Eugeniusz Banaszczyk, Władysław Skoraczewski, Edward Pawlak, Jan Czekay, Maria Olkisz, Danuta Nowacka-Bartczak, Lesław Pawluk, Leonard Mróz, Lech Jackowski, Robert Młynarski, Maria Żmigrodzka.”