Henrik Swolkień Po premierze w łódzkim Teatrze Wielkim. „Lord Jim”, „Kurier Polski” nr 45 z dn. 25 lutego 1976
„Teatr Wielki w Łodzi od lat pozostaje wierny ze wszechmiar godnej najwyższego uznania zasadzie propagowania dzieł polskich, a specjalnie nowych, nigdzie jeszcze dotąd nie wystawianych. Zasada to, jak powiedziano, chwalebna, choć z samego założenia nie pozbawiona ryzyka. Prawda, że gdy chodzi o nową pozycję Romualda Twardowskiego ryzyko to sprowadza się do zera. Lord Jim jest już jego szóstą pozycją sceniczną, wszystkie poprzednie doczekały się wystawienia i powodzenia, a zliczenie nagród i wyróżnień jakie zdobyły, specjalnie zagranicą, nie byłoby zadaniem łatwym.
To nie przypadek, że właśnie Józef Conrad Korzeniowski fascynuje współczesnych polskich kompozytorów operowych, bo – jak pamiętamy – również i Jutro Tadeusza Bairda oparte zostało na libretcie wysnutym z Conrada przez Jerzego Sito. Twardowski dokonał czegoś śmielszego: swoim zwyczajem obył się bez pomocy zawodowego literata i napisał libretto sam. Ma to swoje dobre, ma też i niebezpieczne strony. Zaostrza je fakt dużej popularności literackiego pierwowzoru, a właśnie Lord Jim jest chyba najbardziej znaną i lubianą z powieści Conrada.
Ma więc każdy z nas swego Jima, ma prawo mieć go i Twardowski. Pisanie libretta jest aktem twórczym wybiegającym daleko poza wierną adaptację wątku powieści. Autorowi libretta wolno odchodzić daleko od pierwowzoru, sprowadzając go w wypadkach krańcowych niemal do pretekstu. Twardowski nie poszedł tak daleko: jego operowy Jim jest w zasadzie wierną kopią Jima z powieści Conrada, może tylko – powiedziałbym – nieco odromantycznioną. W nieodzownie skrótowym ujęciu zagubił się urok tej postaci jednający jej posłuch i wręcz bałwochwalczą miłość dzikusów w Patusanie. Powieściowy Jim, a więc Jim prawdziwy, był dla nich czymś więcej niż dobrze wypełniającym swe obowiązki przedstawicielem firmy handlowej „Stein and Co”.
I na tym koniec moich pretensji. Jeżeli Twardowski – autor libretta tak sobie zarysował tytułową postać swojej opery, to Twardowski – kompozytor wywiązał się z zadania nad podziw dobrze. Jego Lord Jim jest dziełem dojrzałym i fascynującym.
To, co od dawna skrycie podziwiam u Twardowskiego, to jego zupełna swoboda z jaką przymierza się do współczesności. Nie hołduje żadnym modnym izmom, nie łamie sobie głowy nad tym czy muzyka jego okaże się wystarczająco oryginalna i odkrywcza. Komponując operę nie waha się, gdy artystyczne racje do tego skłaniają, mieszać stylów, sięgając nawet – jak chyba w najciekawszym obrazie jego Jima, w portowym barze – do musicalu. Cóż to za świetny pomysł ta kobieca orkiestra (przypomina się piosenka z tej samej epoki: I ta, co smyczkiem rżnie, i ta, co w puzon dmie…), cztery powabne dziewoje stwarzające tak pożądany kontrast z ponurakiem Jimem, jeszcze przytłoczonym wyrokiem morskiego sądu. Przecież to scena z najlepszego musicalu (Stanowczo, Romualdzie: bierz się do pisania musicalu!). Wstawienie syna wodza szczepu, którego tragiczna śmierć stanie się punktem zwrotnym dramatu, do grupy… baletowej to też musicalopodobny i równie kapitalny pomysł. W egzotycznym Patusanie taniec wyrażać może najpoważniejsze treści. Twardowski umie – tu dochodzi do głosu jego wielkie doświadczenie – stapiać w jednorodną całość zdawałoby się heterogeniczne elementy widowiska, jak taniec, słowo, gest, muzykę. Jego Jim mówi, zapala się, mowa przestaje mu wystarczać i z jakże naturalną konsekwencją przechodzi w śpiew. W orkiestrze też poczyna się coś na dobre dziać, gdy z kolei sam śpiew staje się za słaby dla oddawania całej dramatycznej siły. A jak pod tym względem świetnie wykorzystana jest polifonia w partiach chóralnych. Twardowski nie szuka autentycznej egzotyki, tworzy ją sam. W ogóle niczego nie szuka poza swoją wizją, do której dopasowuje wszystko. Pragnie być, i to przez cały czas, przez widza i słuchacza rozumiany i cel swój osiąga. Nie zmienia to faktu, że wiele pomysłów w jego operze ma tu i od strony czysto muzycznej swój autonomiczny walor. Powracające motywy przewodnie są łatwo czytelne, bo Twardowski nie chce i chyba nie potrafi być trudny. Po co? Żeby komuś z „wtajemniczonych” zaimponować? Czy nie lepiej przekonać tych „nie wtajemniczonych”, wtajemniczając ich w swoje proste i sensowne zamierzenia: chcę dać wam moje muzyczne ujęcie Lorda Jima. A jeśli uznacie je za swoje – reszta mnie nie interesuje.
Franciszek Przestrzelski w partii tytułowej okazał się wręcz znakomity. Sekundowali mu dzielnie zarówno pełna wdzięku Tanila Delfiny Ambroziak, jak i pełen nie przerysowanej powagi Doramian Władysława Malczewskiego. Z pozostałych, bardzo licznych wykonawców, wszyscy wypadli właściwie, gdy śpiewali, recytowali czy wypowiadali się w ruchach i gestach.
Całe przedstawienie odznaczało się niesłabnącym dynamizmem, w czym zapewne tkwiło wiele zasługi prowadzącego premierę Antoniego Wicherka.
Z pewnością i tutaj, jak w warszawskiej nowej inscenizacji Halki, temperament i pełna pomysłów odkrywczość Marii Fołtyn w roli reżysera znajdowały najwłaściwsze pole do popisu.
Zawsze w teatrze łódzkim odnoszę wrażenie, że wszyscy realizatorzy i wykonawcy wiedzą o co chodzi i bardzo pragną, aby rzecz się udała.
No i udała się.”