Jerzy Kwieciński W kameralnych szrankach, „Odgłosy” nr 39 z dn. 24 września 1983
„Znana dobrze łodzianom z wielu okolicznościowych imprez sala teatralno-koncertowa Muzeum Historycznego zaczęła obecnie funkcjonować także jako scena kameralna Teatru Wielkiego, od obecnego bowiem sezonu teatr rozpoczyna czy też wznawia działalność i w tej dziedzinie operowej twórczości. Z jaką regularnością, będzie to zależało w niemałym stopniu, jak zapewnia dyrektor Sławomir Pietras, od społecznej akceptacji dla operowej kameralistyki.
Jeśli się nie mylę, ostatnim kameralnym przedstawieniem Teatru Wielkiego, wykonywanym bodaj kilkakrotnie, był przed kilku laty Zamek na Czorsztynie, grany wprawdzie w siedzibie, ale ani nie na wielkiej scenie, ani na małej, bo takiej teatr po prostu nie ma, lecz na korytarzu doraźnie do tego celu przysposobionym.
Prawdę mówiąc, i to nowe miejsce, mimo sympatycznej i nastrojowej oprawy, jaką stwarza wystrój sali, nie jest do celów teatralnych dostosowane, nie ma żadnego wyposażenia technicznego, ale mimo wszystko może się ono okazać dla nowych poczynań miejscem szczęśliwym. Nasz zespół stanął w kameralne szranki z utworem może nie tyle kameralnym, ile nadającym się do wystawienia w stylowych, pałacowych wnętrzach, już choćby ze względu na szacowną tradycję dworską przedstawienia Odprawy posłów greckich Kochanowskiego, która posłużyła Witoldowi Rudzińskiemu za kanwę jego opery, przeznaczonej pierwotnie (1966 rok) dla radia, nagrodzonej też na międzynarodowym konkursie oper radiowych w Monte Carlo.
Jest to utwór poniekąd epicki w sensie literackim, a także oratoryjny w charakterze muzycznym, wymagający ponadto znacznego aparatu wykonawczego, co nie jest przecież najbardziej typowe dla kameralistyki. Ponadto, choć w założeniach jest to utwór raczej statyczny, gdyż (podobnie jak w pierwowzorze literackim) wszystko rozgrywa się w jednym miejscu i w znacznej mierze przez narrację o wydarzeniach, to przecież łatwo sobie wyobrazić zespół wykonawczy usytuowany w znaczne szerszym tle, niż to oglądaliśmy. Trzeba, dodać, że Odprawa podobno jak najlepiej sprawdziła się w pałacowych wnętrzach Łańcuta, gdzie pokazaliśmy ją po raz pierwszy w tym samym zestawieniu z Il maestro di capella, akurat w czasie, gdy tu, w siedzibie odbywały się Łódzkie Spotkania Baletowe, co każe nam ze względów formalnych zapisać tę premierę na konto poprzedniego sezonu.
Czy to zestawienie jest najfortunniejsze, tego nie byłbym pewny ze względu na bardzo już odmienny styl i charakter obu utworów, niejednakowy ich „ciężar gatunkowy” (pomijając stopień trudności w odbiorze). Ale zacznijmy od Rudzińskiego, wielce zasłużonego przedstawiciela starszej generacji polskich kompozytorów, a jednocześnie teoretyka, pedagoga i publicysty, człowieka o szerokim wykształceniu i rozległych zainteresowaniach humanistycznych. Za najwybitniejszą kompozycję Rudzińskiego w całym jego niemałym dorobku, uchodzi – według zgodnej opinii znawców – właśnie Odprawa, ale czy także według publiczności? W każdym razie nie jest to utwór o największym powodzeniu wśród polskich dzieł współczesnych i sądzę, że nie tylko z powodu zdecydowanej nowoczesności języka muzycznego i znacznego skomplikowania muzycznej faktury.
Ta trudna przystępność bierze się chyba stąd, że dramatyczne walory tej operowej adaptacji mogą, że tak powiem, zaistnieć w całym swym wymiarze tylko w odbiorze widza (słuchacza), któremu nieźle znany jest w oryginale wspaniały tekst Kochanowskiego, zarówno bogaty myślowo, jak i urzekający poetycko. Nie łudźmy się przecież, że przez większość tych, którzy „przerabiali” go w szkole, został trwale przyswojony. A cóż pozostaje z owego tekstu w operze, nie tylko że z konieczności przykrojonego, ale i nie dość wyraźnie artykułowanego ze względu na wielkie trudności muzyczne i ściśle wokalne, z którymi zmagać się muszą śpiewacy? Sądzę, że w tym tkwi główna przyczyna stosunkowo niewielkiego rezonansu dzieła, które ma w warstwie muzycznej tak silny ładunek dramatyzmu, tak wiele miejsc pełnych ekspresji.
W stosunku do oryginału czy raczej do literackiego pierwowzoru zachodzą tu dosyć istotne zmiany. Wprowadzono postać Narratora, który przejmuje głównie zadania Posła z dramatu Kochanowskiego (rola upamiętniona w telewizyjnej realizacji przez kreację Piotra Fronczewskiego). Przynosi on Helenie pomyślną relację z przebiegu sejmowej debaty, a te jego jakże ważne słowa, ze względu na niezmiernie trudne zadania wokalne, nie docierały do uszu widowni, mimo iż Jerzy Wolniak wyszedł ze swoich zadań na ogół obronną ręką. Nawet nienaganna dykcja i wyraziste aktorstwo Władysława Malczewskiego (Antenor) nie mogły zagwarantować zrozumienia przez publiczność niezwykle ważnych kwestii, a przecież w wypowiedziach głównie tych dwu postaci zawiera się przewód myślowy dzieła, tymczasem jednak adaptacja dała, niezbyt chyba słusznie, pierwszeństwo wypowiedziom Recytatora, doskonale zresztą przekazanym przez Stefana Paskę, a to dzięki temu, iż nie musiał swoich słów wyśpiewywać. Ale są to słowa wyrażające zachętę do... wojny prewencyjnej, gdy, moim zdaniem, najważniejsze, jako polityczny morał, są właśnie teksty zawierające krytykę szlacheckiej anarchii i pseudopatriotycznej demagogii (w relacji Narratora czy w wystąpieniu Iketaona (udana rola adepta Piotra Nowackiego), bądź też w moralnych naukach Antenora, kierowanych czy to do Aleksandra (Parysa) czy do Priama. Jeśli przedstawienie, z którego emanował podniosły nastrój, podkreślany przez hieratyczny ruch i gest, pozostawiło po sobie silne wrażenie, to także dzięki bardzo ekspresyjnej interpretacji wokalno-aktorskiej, począwszy od Izabeli Kobus, jej pełnego rozterek monologu Heleny, a przede wszystkim dzięki niezwykle sugestywnej, z wielką siłą dramatyczną kreowanej przez Ewę Karaśkiewicz roli Kasandry, stwarzającej zresztą ogromne obciążenia wokalne. W dawno nie spotykanej formie zaprezentował się jako młodzieńczo zadufany Aleksander Tadeusz Kopacki, trafne też wydało mi się obsadzenie roli Priama przez Tomasza Fitasa, doskonale wypadł duet posłującego we własnej sprawie Menelausa (Eugeniusz Nizioł) i Ulissesa (Krzysztof Leszczyński). Odnotujmy jeszcze rolę Pani, w wykonaniu Marii Szczuckiej.
Choć trudno to ocenić niespecjaliście, wydaje mi się, że bez zarzutu śpiewały chóry, wyraziście operujące gestem, a wyjątkowo pięknie zabrzmiało przejmujące lamentoso po brzemiennej decyzji Priama, subtelnie przechodzące w sławną inwokację do „białoskrzydłej pławaczki”.
Bardzo dynamicznie i precyzyjnie sprawował kierownictwo muzyczne Antoni Wicherek, wielką pieczołowitością reżyserską odznaczały się zwłaszcza sceny zbiorowe, między innymi spór obu partii sejmowych, prace scenografa koncentrowały się w istniejących warunkach na zaprojektowaniu kostiumów, należycie skontrastowanych w poszczególnych grupach, ale nie wyłamujących się z polnego wyrazu stylistycznego.
Wystawienie Odprawy okazało się czymś więcej, niż tylko gestem uczynionym przez teatr dla „honoru domu”, zespół bowiem zmierzył się, i to zwycięsko, z zadaniem niewątpliwie trudnym zarówno muzycznie, jak i wokalnie, a wreszcie teatralnie, odniosła przy tym korzyść edukacja kulturalna publiczności. Nasuwa się jednak wniosek, iż nie zawadziłoby zamieszczenie libretta w teatralnym programie.”