Józef Kański Rzekomy Stanisław pierwszy raz w Polsce, „Ruch Muzyczny” nr 16 z dn. 2 sierpnia 1987
„Polonica w światowej literaturze operowej, to temat, jakiemu można by – i zapewne warto by było – poświęcić specjalną dysertację, która musiałaby zapewne przybrać dość obszerne rozmiary. Przypomnijmy tu bowiem tylko – obok Borysa Godunowa z całym „polskim aktem”, czy Iwana Susanina – takie choćby pozycje, jak Król mimo woli Chabriera (rzecz o Henryku Walezym), Litwini Ponchiellego (z librettem na tle Konrada Wallenroda), Pan wojewoda Rimskiego-Korsakowa, czy nieukończona Kasia Delibes'a; oczywiście można by tę listę jeszcze znacznie wydłużyć.
Poczesne miejsce zajmuje na niej z pewnością skomponowany w 1840 roku Dzień królowania (Un giorno di regno) Giuseppe Verdiego. Przylgnęła do tego dzieła – drugiego w scenicznym dorobku wielkiego twórcy – etykietka nieudanej młodzieńczej próby operowej: dlatego zapewne jeszcze w ubiegłym stuleciu uległo ono zupełnie niemal zapomnieniu.
Czy słusznie? Oto pytanie. Prawda, że libretto Dnia królowania, choć zmajstrowane przez takiego specjalistę jak Felice Romani, librecista m.in. Lunatyczki, jest raczej słabiutkie. Prawda, że Verdi, na którego spadła właśnie cała seria osobistych nieszczęść, tworzył tę jedyną swoją – przed genialnym Falstaffem – komiczną operę bez wewnętrznego przekonania, a raczej pod przymusem (zamówienie, które trzeba było zrealizować). Prawda, że na premierze w La Scali 5 września 1840 poniosła ta opera sromotną klęskę. Wypada jednak stwierdzić także, iż obok miejsc płytkich nieco, banalnych i wtórnych (m.in. dość wyraźne reminiscencje z Wilhelma Tella) zawiera partytura Dnia królowania sporo momentów tyleż efektownych co ciekawych i zapowiadających już po trosze dojrzały styl twórcy Rigoletta i Balu maskowego. Faktem jest również, że już w pięć lat po owej niefortunnej prapremierze odniosła ta opera w Wenecji bardzo ładny sukces – ktoś więc musiał się na niej poznać. No i ten polski wątek – trochę po prawdzie problematyczny, ile że Stanisław prawdziwy (wspomnijmy tu, że drugi tytuł opery Verdiego brzmi Rzekomy Stanisław), czyli król Leszczyński, podążający w 1733 roku w kupieckim przebraniu z Paryża do Warszawy na powtórną koronację, nie występuje w operze tej w ogóle; może co najwyżej, jeśli tak sobie będzie życzył reżyser, pojawić się na początku w krótkiej scenie mimicznej. Głównym natomiast bohaterem jest grający dla niepoznaki jego rolę na francuskim dworze, łudząco doń podobny, kawaler Belfiore; we Francji też rozgrywa się cała akcja opery. Jednakże – w tle owej akcji znajduje się przecież Polska i jej pogmatwane już w pierwszej połowie XVIII wieku losy...
Miał tedy z pewnością szczęśliwy pomysł Antoni Wicherek, który tę właśnie operę postanowił wydobyć z zapomnienia. Swoistym jednak zrządzeniem losu najpierw udało mu się wprowadzić ją na scenę w zachodnioniemieckim mieście Oberhausen – jako że od lat kilku tam właśnie piastuje stanowisko kierownika muzycznego; dopiero później przyszła kolej na polską premierę – we Wrocławiu, gdzie właśnie przed laty Antoni Wicherek rozpoczynał swą karierę operowego kapelmistrza. Do reżyserii zaproszony został Frietzdieter Gerhards z RFN, skądinąd dyrektor teatru w Oberhausen, który i tam przed rokiem podjął się był reżyserowania opery Verdiego; znał więc już jej materię doskonale.
Od strony muzycznej Dzień królowania przygotowany został, bez żadnej przesady, znakomicie. Orkiestra Opery Wrocławskiej pod batutą Antoniego Wicherka grała jak za najlepszych swoich czasów – czysto i precyzyjnie, a zarazem z żarem i temperamentem; budziło też uznanie świetne wypracowanie efektownych scen zespołowych.
Pośród solistów na premierowym przedstawieniu prym wiódł odtwarzający tytułową rolę rzekomego króla Stanisława, a właściwie kawalera Belfiore Janusz Monarcha, obdarzony zarówno pięknym bas-barytonowym głosem, jak i nerwem scenicznym. Dobrze wypadła Izabela Łabuda jako baronówna Julietta, jak też Urszula Napiórkowska śpiewająca trudną partię markizy del Poggio. Krzysztof Jakubowski w roli młodego Edwarda de Sanval nie mógł zapewne podbijać słuchaczy urodą głosu, ale dzielnie walczył z trudnościami swej partii, skutecznie pokonując w popisowej arii z II aktu koloraturowe pasaże dochodzące aż do wysokiego „c”. Trzeba jednak zaznaczyć z żalem, iż wszyscy śpiewacy – poza Januszem Monarchą – grzeszyli nie dość wyrazistym podawaniem słownego tekstu.
Uroku dodawały przedstawieniu ładne dekoracje projektu Grażyny Fołtyn-Kasprzak. Frietzdieter Gerhards w rozwiązywaniu kolejnych splotów dość zawiłej akcji miał kilka dobrych i zabawnych pomysłów, szwankowało natomiast trochę prowadzenie artystów na scenie – stąd chwilami zbytnia statyczność. Jako całość jednak przedstawienie jest niewątpliwie udane i stanowi cenną a oryginalną pozycję w świeżym dorobku Opery Wrocławskiej.”