Z prasy

Adam Czopek Nie było skandalu!, „24 godziny Gazeta Kielecka” nr 220 z dn. 12 listopada 1993

„Z zamiarem skomponowania opery Król Ubu nosił się Krzysztof Penderecki przez prawie trzydzieści lat. Już po hamburskiej prapremierze Diabłów z Loudun zapowiadał, że następnym jego dziełem będzie opera oparta na sztuce Alfreda Jarry'ego. Jednak najpierw powstały Bramy raju (78) i Czarna maska (86) i dopiero rok 1991 przyniósł światową prapremierę dwuaktowej opery buffo Król Ubu w monachijskiej Bayerische Staatsoper. Premiera była dziełem znanych w świecie artystów: Augusta Everdinga – reżyseria, Rolanda Topora – scenografia, Michaela Bodera – kierownictwo muzyczne. Przyjęto ją mieszaniną ogromnego aplauzu zwolenników i nie mniej głośnego buczenia i gwizdów przeciwników (tych drugich było zdecydowanie mniej).

Następną realizacją tej opery miała być polska premiera, zapowiedziana przez Teatr Wielki w Poznaniu na listopad 1991 roku. Niestety, teatr z przyczyn finansowych na kilka miesięcy przed premierą wycofał się z tego zamiaru i trzeba było czekać ponad dwa lata, by to dzieło ujrzało światło ramp polskich scen operowych, ale za to wystawiają je prawie jednocześnie dwa teatry operowe w Łodzi i Krakowie. Łódź była pierwsza i jej przypada zaszczyt polskiej prapremiery, która odbyła się 6 listopada, na kilkanaście dni przed 60 rocznicą urodzin kompozytora.

O czym jest ta opera oparta na surrealistycznej sztuce A. Jarry'ego? To historia głupiego, obrzydliwego Ubu i godnej niego małżonki, którzy zabijają Króla Polski, Wacława i jego dwóch synów. Wszystko po to, aby zdobyć upragnioną władzę, co obojgu kojarzy się z pieniędzmi, zaszczytami i wszelkimi uciechami tego świata. W finale głupota zostaje pokonana, ale jednocześnie autorzy pozostawiają furtkę, że gdzieś kiedyś może się ona ponownie pojawić. Wszystko utrzymane jest w konwencji absurdalnej komedii.

Kurtyna idzie w górę i zaczyna się od razu mocnym akcentem, na połamanym wyrku ojciec Ubu – nr 1 z matką Ubica nr 2 oddają się erotycznym igraszkom. Ona śpiewa przy tym wcale niełatwe koloratury. Zaraz po tym uczta, czyli wielkie żarcie ze wspólnego koryta i omawianie w ścisłym gronie kilku najbliższych spisku na życie Króla Wacława – Ubu i Ubica mają zostać monarchami! Zjawia się posłaniec-jąkała, wzywa Ubu na królewski dwór. Król Wacław okazuje się zniedołężniałym starcem, a jego papierowe wojsko w całości cierpi na pląsawicę. Pokonanie wojska i zabicie króla przychodzi Ubu i jego gwardii wyjątkowo łatwo. Zaczynają się nowe rządy, nowe prawa i nowe podatki (skąd my to znamy?), pracują kije (cepy) i maszyna do wyciskania podatków, panuje powszechny „dobrobyt”. Tylko dawny rotmistrz okazuje niezadowolenie, więc zostaje aresztowany, ale udaje mu się uciec. To on sprowadza „bratnią pomoc” Cara i jego bojarów. Wielka bitwa, na którą Król Ubu jedzie ogromnym, zdobnym w pewien anatomiczny szczegół ogierem (tych anatomicznych szczegółów jest więcej, dlatego nie jest to spektakl dla dzieci) kończy się klęską Ubu i jego kamratów. Ubu ucieka w poszukiwaniu nowych ziem, by tam zakładać nowe państwo. Kurtyna wolno opada, a na sali... same oklaski i okrzyki aprobaty i ani jednego gwizdu.

W taki właśnie, nieco karykaturalny, sposób zrealizowany został łódzki spektakl, którego autorami są: Lech Majewski – reżyseria, Franciszek Starowiejski – scenografia i Antoni Wicherek – kierownictwo muzyczne. Reżyseria, zwarta, dynamiczna i bardzo czytelna, co ma wyjątkowe znaczenie, bo spektakl zaprezentowano w oryginalnej, niemieckiej wersji. Widz nie ma chwili odpoczynku, ciągle się coś dzieje, a wiele scenicznych sytuacji nakreślonych zostało z wyjątkowym smakiem i poczuciem humoru. Doskonałym pomysłem było ponumerowanie i oznaczenie symbolami wszystkich uczestników. Świetnie nakreślone, chwilami nieco przerysowane sylwetki postaci oraz malownicze operowanie grupami idealnie współgrały z doskonałą, utrzymaną w surrealistycznym stylu scenografią i kostiumami, które świetnie podkreślały charaktery oraz atmosferę całej opery.

Jednak największe wrażenie robiła muzyką, prowadzona pewną ręką Antoniego Wicherka, który wydobył z partytury całą jej lekkość, wszystkie brzmieniowe efekty oraz muzyczny dowcip, chwilami miało się wrażenie, że muzyka śmieje się sama z siebie. Sądzę, że na podkreślenie zasługuje doskonała instrumentacja dzieła oraz to, że kompozytor doskonale zobrazował muzycznie każdą sceniczną postać i akcję. Nie brak w tej muzyce momentów o wyjątkowym uroku: świetny finał I aktu, interesujące intermezzo w II akcie oraz marszowe rytmy w ostatnich scenach tegoż aktu.

Duży sukces odniosła cała ekipa wykonawców. Świetni aktorsko i wokalnie byli: Andrzej Kostrzewski – Ubu i Vita Nikołajenko – Ubica, oboje stworzyli przekonujące kreacje, które ogląda się z wielką satysfakcją. Równie dobrzy byli: Piotr Miciński – Król Wacław, Krystyna Rorbach – Królowa Rozamunda oraz Joanna Woś i Małgorzata Borowik – królewscy synowie. Pięknymi głosami i wyrazistym aktorstwem imponowali Włodzimierz Zalewski i Ewa Karaśkiewicz. Doskonałym pomysłem było stworzenie postaci Cara z dwóch osób: Tomasz Fitas i Zdzisław Krzywicki zaprezentowali tutaj swoje piękne basy.

Czy to wszystko wywołało na widowni salwy serdecznego śmiechu – ależ skąd! W kilku miejscach rozległ się co prawda dyskretny chichot, ale przez większą część spektaklu byliśmy wszyscy poważni. Dlaczego? – jak już wspomniałem Króla Ubu wystawiono w oryginalnej niemieckiej wersji językowej, co wydaje się zupełnym nieporozumieniem, bo w operze komicznej słowo jest równe scenicznej sytuacji. Z mojej fragmentarycznej znajomości niemieckiego wynika, że tekst jest równie dobry jak pozostałe elementy dzieła. Więc może jednak warto było pokusić się o jego tłumaczenie.

Premierze towarzyszyła interesująca wystawa rzeźby w kamieniu i brązie prof. Adama Myjaka.

Autor dedykował wystawę Krzysztofowi Pendereckiemu z okazji polskiej prapremiery Ubu Rex.”