Beata Ostojska Ostatnia premiera sezonu w Teatrze Wielkim. Sukces „wagnerzystów”, „Dziennik Łódzki” nr 149 z dn. 28 czerwca 1994
„Orkiestra Teatru Wielkiego w Łodzi dawno nie objawiła tylu możliwości, co podczas premiery Holendra Tułacza. Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki uwertury, trudno było uwierzyć, że została ona wykonana „na żywo”. Taką precyzję słyszy się tylko na nagraniach płytowych, a i te bledną w porównaniu z pełną ekspresji i mocy interpretacją łódzkiej orkiestry. Poziom nie „siadał” ani na chwilę – przez cały dwuipółgodzinny spektakl obcowaliśmy z muzyką Wagnera w jej najpełniejszym, najbardziej błyskotliwym wydaniu.
Zawdzięczamy to tyleż zespołowi instrumentalistów, co maestrii dyrygenckiej Antoniego Wicherka, który przygotował spektakl od strony muzycznej. Spełnił tym samym swoją obietnicę – po dziesięciu latach w Łodzi znów zagościła operach Wagnera. O lepszego rzecznika tej idei byłoby trudno, bo Wicherek cieszy się zasłużoną opinią najwybitniejszego „wagnerzysty” w Polsce. Publiczność łódzka nareszcie miała okazję się o tym przekonać.
Muzyka Wagnera – o czym wiedzę nawet laicy – wymaga wykonawców o szczególnych predyspozycjach i dlatego teatry operowe porywają się na nią rzadko. Łódź ma szczęście, bo Antoni Wicherek nie kończy listy „wagnerzystów” związanych z naszym teatrem. Należy do nich niezrównana odtwórczyni głównej roli kobiecej – Hanna Lisowska. W partii Senty śpiewaczka ta święci tryumfy na największych scenach operowych świata, nic więc dziwnego, że porwała i łódzką publiczność ogromną siłą i blaskiem swego sopranu. Głos Lisowski ej przekracza niemal granice ludzkich możliwości! Mieści m. in. niezwykle piękne piana obok dźwięków forte tak potężnych, że teatr wydaje się drżeć w posadach.
Przy takiej partnerce zbladł nieco występ pozostałych solistów, w tym także kolejnego uznanego „wagnerzysty” jakim jest Włodzimierz Zalewski. Wśród łódzkich basów nie znalazłby się jednak lepszy wykonawca niezwykle trudnej partii Holendra. Głos Zalewskiego, choć momentami odrobinę niepewny, zachwycał głęboką, nasyconą barwą, a sam śpiewak wyróżniał się majestatyczną postawą i umiejętnością wytworzenia „wagnerowskiego” klimatu. Bywalcy łódzkiej opery dotkliwie odczują brak tego znakomitego basa, który z początkiem przyszłego sezonu przenosi się do Warszawy.
Świetnie wypadli obaj wykonawcy partii Żeglarza Dalanda – Bogdan Kurowski i Andrzej Malinowski. Pięknie śpiewający partię Eryka Ireneusz Jakubowski zdystansował występującego w drugiej obsadzie Andrzeja M. Jurkiewicza. Znakomitą piastunką Senty była Alicja Pawlak, a Grzegorz Staśkiewicz dobrze zaprezentował się jako Sternik. Chór przygotowany był na medal; zarówno członkowie zespołu, jak i jego szef Marek Jaszczak, mają powody do zadowolenia.
Słabiej wypadł Holender od strony inscenizacyjnej. Być może to wrażenie wywołane jest wysokimi wymaganiami, jakie po tylu świetnych realizacjach stawiamy tandemowi: Waldemar Zawodziński (reżyseria i scenografia) – Janina Niesobska (układ scen zbiorowych). Było kilka ciekawych pomysłów – sceny z winami okrętowymi, taniec marynarzy, pojawienie się statku Holendra Tułacza. Jednak wiele fragmentów rozegrano w sposób nie odbiegający od operowej sztampy, inne znów, jak np. śmierć głównej bohaterki, były dla widza mało czytelne. Podobnie scenografia – zawierała elementy udane (zwłaszcza imponujący swoim ogromem statek) obok całkiem nieefektownych (ściany z okienkami). Kostiumy niektórych bohaterów prezentowały się dość dziwacznie. Trzeba natomiast przyznać, że jednolita, szafirowo-błękitna, nawiązująca do „morskiej” tematyki tonacja wszystkich scen wytworzyła niesamowity, posępny nastrój, dobrze oddający wymowę dzieła.
Ciepłe przyjęcie przedstawienia przeczy opiniom, że Łódź „nie dorosła” do muzyki Wagnera. Miejmy nadzieję, że Holender Tułacz nie zakończy swojego scenicznego żywotu po dwóch spektaklach.”