Z prasy

Henryk Pawlak Premiera w Teatrze Wielkim. Mistyka wiecznej tułaczki, „Głos Poranny” z dn. 28 czerwca 1994

„Opera Richarda Wagnera Holender tułacz z roku 1843 jest dziełem o wyjątkowych wartościach dla europejskiego kręgu kulturowego. Opowiadając przejmującą historię kapitana statku skazanego na tułaczkę po oceanach za to, że klął się na moce piekielne, iż opłynie w cyklonie Przylądek Burz, choćby to miało trwać wieczność, nawiązuje do mitu o kulturowym wymiarze. Wagner idąc tropem Heinego dodaje tu jeszcze motyw ofiary dziewczyny, która może wyzwolić kapitana z męki przez dochowanie mu wierności.

Muzyka Wagnera, jak wskazują historycy tego gatunku sztuki, jest w Holendrze tułaczu zapowiedzią tego, co później wielki kompozytor niemiecki wniesie do reformy opery, do przekształcenia jej w dramat muzyczny. Ale nie ten wzgląd – jak się zdaje – jest tutaj najważniejszy. Ta muzyka odrywa mit od słowa i wchłania go w siebie, wszystko dzieje się w niej, trzeba tylko słuchać, słuchać…

Zrozumieli to realizatorzy łódzkiego przedstawienia, bowiem wszystkie elementy spektaklu służą – moim zdaniem – słuchaniu muzyki. Inscenizacja wynika z logiki muzycznego przebiegu, unika tanich efektów i blichtru. Sceny zbiorowe pięknie zakomponowane z myślą o plastyce sceny, ale przede wszystkim wyeksponowaniu partii chóralnych dzieła, harmonijnie łączą się z pozornie statecznymi „monologami” czy „dialogami” głównych postaci dramatu. Reżyser, Waldemar Zawodziński, potrafił przełożyć na sceniczny wyraz właśnie te momenty dzieła. Nie utrudniał zbędnymi działaniami zadań śpiewakom, zaufał muzyce, ekspresji śpiewu, podpowiedział tylko jakiś gest, jakiś ruch by wydobyć prawdę z postaci.
Scenografia wyznaczyła dwa obszary dziania się akcji. Gdzieś w głębi sceny jest w domyśle nieogarniona przestrzeń morza, z której wyłania się statek-widmo (niesamowity w plastycznym pomyśle wyżartego przez czas szkieletu) i w którą odpływa, a jak najbliżej widza, „na wyciągnięcie ręki”, postacie dramatu. Oczywiście ma to kapitalne znaczenie dla wokalnej strony przedstawienia.

Za pulpitem dyrygenckim stanął Antoni Wicherek, jak wiadomo, szczególnie ceniony za znawstwo wagnerowskiej muzyki. Przekazał ją doprawdy w bardzo piękny sposób. Poza dyscypliną i precyzją wykonawczą aparatu orkiestrowego było jeszcze coś więcej – klimat i atmosfera wielkiego muzykowania.

Sławną, wymagającą wysokiego artyzmu partię Senty śpiewała śpiewaczka wagnerowska o międzynarodowej sławie Hanna Lisowska. Znakomita wokalnie, subtelna i wrażliwa w interpretacji dramatu swej bohaterki stworzyła na scenie operowej postać fascynującą pod każdym względem. Świetnie śpiewał Holendra Włodzimierz Zalewski, podobał mi się Ireneusz Jakubowski jako nieszczęśliwie zakochany w Sencie Eryk, wyrażający w śpiewie rozdarcie swego bohatera. Sukces też odniósł w partii Dalanda wyrazisty scenicznie Bogdan Kurowski.

Tym bardzo pięknym i mądrze pomyślanym przedstawieniem pożegnał się z nami – jako dyrektor Teatru Wielkiego – Antoni Wicherek. Oby jako artysta wracał do nas jak najczęściej…”