Janusz Ekiert Lord Jim, „Express Wieczorny” nr 41 z dn. 20 lutego 1976
„Grand Prix na Konkursie im. Księcia Rainiera w Monaco w 1973 r. zdobyła opera Romualda Twardowskiego Lord Jim. Był to już kolejny sukces polskiego kompozytora po nagrodach i wyróżnieniach uzyskanych w Warszawie, Paryżu, Pradze, Monte Carlo. Teatr Wielki w Łodzi włączył Lorda Jima do swoich planów repertuarowych i w ubiegłą sobotę odbyła się prapremiera opery Twardowskiego na tej scenie. Była to już następna inscenizacja jego oper i baletów wstępujących od 1960 r. na sceny w Warszawie (Nagi książę), Bytomiu (Cyrano de Bergerac), Wrocławiu (Posągi czarnoksiężnika), Łodzi (Tragedyja albo Rzecz o Janie i Herodzie), na antenie Polskiego Radia (Upadek Ojca Suryna).
Znając konsekwencje przenoszenia arcydzieł literatury na ekran filmowy czy scenę operową, kompozytor z góry w programie zwraca uwagę, że jego nowa opera nie jest wierną adaptacją książki Josepha Conrada (sam napisał libretto), że tytułowy bohater ma luźny związek z literackim pierwowzorem i że jego utwór może zainteresować zwłaszcza audytorium młodzieżowe. Ale z tym morskim dramatem i egzotyką dla młodzieży jest tak, jak z niektórymi mechanicznymi cudami wśród zabawek dziecięcych, które czasem bardziej fascynują dorosłych niż dzieci. Fascynujące jest funkcjonowanie tych mechanizmów, doskonałe, jasne, celowe. Lord Jim Twardowskiego jest właśnie przykładem funkcjonowania takiego mechanizmu, przykładem wyjątkowo sprawnego sprzężenia tego, co działa na oczy z tym, co działa na uszy i z tym, co działa na myśl. Właściwa rola i funkcja wszystkich elementów, działanie wypróbowanych reguł, zasad i efektów, dramaturgia i muzyka w tej operze to niemal komputerowa cybernetyka.
Twardowski nie chciał napisać antyopery, nie chciał wyznaczać nowych dróg, gwałcić starych prawd. Unika artystycznego ryzyka, jest zbieraczem sprawdzonych doświadczeń, które przetapia, kodyfikuje, godzi, robi spójną całość z elementów na pozór antynomicznych, tradycję nagina do nowoczesnego języka muzycznego, nowoczesny język muzyczny do tradycyjnych konwencji, ale nie próbuje forsować barier nie do pokonania. Nie chce zmieniać tego, że w operze nie ma miejsca dla zamyślenia snującego się po kartach książki, nie ma tu miejsca dla conradowskiej latarni oświetlającej labirynt kulis psychologiczno-moralnych, ale chce podkreślić, że opera może wzmocnić warstwę nastrojową wokół gołych faktów, wokół schematu zdarzeń.
Są tu tak niezawodne efekty dramatyczne, jak wejście Jima ze swoim bagażem moralnym w tło gwarnej, beztroskiej spelunki malajskiej; są przeniesione do nowoczesnej konwencji recytatywy klasycznej opery razem z ich funkcją popychania akcji do przodu; jest kantylena arii; jest znakomity kontrapunkt dwu ech: knajpowej muzyki i dramatycznego motywu przewodniego morza; jest technika motywów przewodnich; są instrumentalne intermezza w typie z Petera Grimesa; są wypróbowane na gruncie muzyki filmowej środki charakterystyki nastroju i sytuacji (zmysłowy flet i harfa w duecie Tanili i Jima); są wyselekcjonowane środki muzyki ostatnich 15 lat; są sugestywne przeobrażenia początkowego motywu ostinata, przeprowadzone z dużą inwencją i zręcznością. Nad tą supersyntezą panuje pewne pióro kompozytorskie godne miana polskiego Brittena.
Montaż muzyczny i sceniczny Lorda Jima (kierownictwo muzyczne – Antoni Wicherek, reżyseria – Maria Fołtyn, scenografia – Marian Kołodziej, Teresa Kujawa – choreografia) uderza nadzwyczaj starannym przygotowaniem. Każda scena ma swój celnie ustawiony muzycznie i dramatycznie punkt kulminacyjny. Każda ma swój charakter, rodzajową barwność, anegdotę, odpowiednio wygrany akcent muzyczny, wypunktowane słowa, które mogą stanowić impuls do refleksji, a wszystko to razem naturalnie współgra ze sobą w bardzo udanej scenografii (konwencja realistyczna w oprawie delikatnej deformacji i metafory) – w obrazie tonięcia statku, sądu, knajpy czy egzotycznej wyspy pełnej rzeźbionych świątków. Charaktery są zdecydowanie zarysowane (Doramin – Władysław Malczewski, Dain – Franciszek Knapik), a oprócz tego wyposażone w piękne głosy (Delfina Ambroziak – Tanila, Franciszek Przestrzelski – Jim).
Takie detale jak damska kapela w kostiumach paryskich kokot z fin-de-siècle’u grająca na scenie muzykę z lat dwudziestych naszego wieku czy odstający od tego przedstawienia typ Corneliusa, przypominający raczej Warłama z Borysa Godunowa, nie mają poważniejszych konsekwencji dla całego spektaklu.”