Z prasy

Zygmunt Gzella Lord Jim, „Odgłosy” nr 10 z dn. 4 marca 1976

„Dramat muzyczny, jak określa swe dzieło Romuald Twardowski, wystawione ostatnio po raz pierwszy w Teatrze Wielkim jest zjawiskiem artystycznym wybitnym, budzącym wszakże liczne kontrowersje. Przedstawienie zostało owacyjnie przyjęte przez publiczność, zarazem jednak przyniosło pewne rozczarowanie tym wszystkim, którzy znają Lorda Jima w pierwotnej wersji powieściowej. Sam autor nie był zresztą wolny od wątpliwości. Stworzone przez niego libretto określiłbym jako wynik kompromisu pomiędzy ambitnymi aspiracjami napisania opery psychologicznej a chęcią wyposażenia dzieła w efektowne sceny zespołowe, które zapewniłyby jej także powodzenie u mniej wyrobionej publiczności. Wyniknęło stąd wyraźne przesunięcie akcentów i ześrodkowanie uwagi na zewnętrznych wydarzeniach stanowiących tylko otoczkę prawdziwego dramatu – konfliktu moralnego, rozgrywającego się w psychice Jima. Przeżycia wewnętrzne Jima zredukowane zostały do tak wąskich ram, że w rezultacie zagubiła się gdzieś niezrównana atmosfera conradowskiej powieści i jej główna problematyka. Trudno oczywiście wymagać od kompozytora niewolniczego trzymania się pierwowzoru literackiego; Twardowski wprowadza jednakże zmiany bardziej istotne, które w zupełnie innym świetle ukazują np. ów fatalny skok z „Patny” do morza, który zaważył na całym jego życiu. W powieści dokonuje się on w przerażającej ciszy, jest niemal nieświadomy, odruchowy. W operze szalupa zostaje opuszczona na oczach złorzeczącego tłumu, a Jim musi stoczyć walkę, by móc zeskoczyć do łodzi. Rozumiem – tłum był potrzebny kompozytorowi, by wprowadzić do partytury efektowny chór, ale jakże inaczej w tej sytuacji przedstawia się psychologia postępku Jima. Podobną, dekoratywną rolę spełniają chóry i tańce w II akcie, a ceną, którą płaci się za te efekty jest spadek napięcia dramatycznego i osłabienie tempa, zwolnionego i tak w następnej, bardzo zresztą pięknej scenie lirycznej Jima i Tanili, ożywionej jedynie świetnym epizodem z Corneliusem. Abstrahując od generalnych zastrzeżeń, dotyczących ryzykownej próby przeniesienia powieści Conrada na scenę operową, trzeba jednak przyznać, że libretto Twardowskiego posiada duże walory teatralne i logikę dramatycznego rozwoju, zawiera kilka świetnych epizodów, a także dobrze skonstruowanych ról.

Muzyka Lorda Jima nie jest stylistycznie jednorodna, co jednak nie razi, ponieważ kompozytor korzystając z różnych technik, czy też łącząc je ze sobą – robi to ze smakiem i dużym znawstwem. Dominuje powszechnie dziś stosowany i nieco już zużyty język awangardy lat sześćdziesiątych. Muzyka nowa okazała się tu niezwykle użyteczna jako środek ilustracji, choć można by mieć zastrzeżenia do zbytniego eksponowania perkusji (podobnie jak w inscenizacji nadużywa się efektu błyskawic). Ilekroć jednak trzeba było odmalować głębsze przeżycia emocjonalne, tam Twardowski sięgał do bardziej tradycyjnego sposobu komponowania, nie rezygnującego z przebiegów linearnych. Obok efektów jaskrawych umie on wydobyć z orkiestry barwy niezwykle subtelne, dominujące zwłaszcza w scenach lirycznych II aktu. Odrębną kartę stanowią interludia orkiestrowe, zwłaszcza pełna ekspresji, polifoniczna w swej fakturze muzyka oddzielająca scenę sądu od następnej odsłony w tawernie, należąca z pewnością do najlepszych kart partytury Lorda Jima.

W realizacji opery postawiłbym na pierwszym miejscu świetne przygotowanie muzyczne pod kierunkiem gościnnie występującego w Łodzi Antoniego Wicherka: znakomicie grająca orkiestra, czysto i z dobrą dykcją śpiewające chóry (kier. Z. Pawelec), wyrównany, wysoki poziom solistów, wśród których obok doświadczonych artystów znalazło się kilku debiutujących utalentowanych wychowanków PWSM (Andrzej Malinowski, Ryszard Mielniczuk, Jerzy Rynkiewicz i Włodzimierz Zalewski).

W roli tytułowej wystąpił z powodzeniem Franciszek Przestrzelski, tenor o bardzo dobrych warunkach fizycznych, dysponujący silnym głosem o ładnej barwie. Janusz Zipser w tej samej roli był mniej przekonywający, głównie ze względu na nieszczególną tego dnia dyspozycję głosową. Aktorskie ujęcie tej trudnej roli raziło niedojrzałością, zbytnią egzaltacją. Sądzę jednak, że sprostać mogłoby jej chyba tylko bardzo niewielu wytrawnych aktorów dramatycznych. Obydwa elementy: wokalny i aktorski, umieli harmonijnie połączyć odtwórcy postaci Doramina – Władysław Malczewski i Jerzy Jadczak. W jedynej głównej roli kobiecej – Tanili, wdziękiem scenicznym i pięknym głosem czarowała publiczność Delfina Ambroziak, a w drugim przedstawieniu Ewelina Kwaśniewska. Niewielka, charakterystyczna rola Corneliusa należy w tym spektaklu do najświetniejszych, zarówno dzięki trafnemu ujęciu jej przez librecistę, jak przede wszystkim kapitalnej kreacji Zdzisława Krzywickiego. Jak najlepsze wrażenie wywarł też występujący w tej samej roli Mieczysław Zalewski, chociaż jego zbyt „klasyczny” sposób śpiewania niezupełnie odpowiadał tej właśnie postaci. Do najlepszych należy III obraz I aktu rozgrywający się w portowej tawernie z pomysłowym epizodem damskiej orkiestry i jej impresariem. Roman Werliński śpiewał tu i grał na swym zwykłym wysokim poziomie, prawdziwą jednak niespodziankę sprawił w tej partii w drugiej premierze Jerzy Rynkiewicz swym dźwięcznym, dobrze wyszkolonym głosem i swobodą sceniczną. Z innych ról epizodycznych do ciekawszych należały śpiewane „mowy” prokuratora” (Ryszard Mielniczuk, Eugeniusz Nizioł) i obrońcy (Adam Duliński, Jan Kunert). Wielu spośród 20-osobowej obsady solistów, których nie sposób wszystkich tu wymienić, występowało w obydwu premierach w różnych rolach, stanowiących niekiedy tak skrajne przeciwieństwo jak statyczna, ale wyposażona w bogatą melizmatyczną melodykę postać muezzina i ruchliwa, wymagająca swady konferansjera partia impresaria.

Niezbyt frapujące tańce egzotyczne w układzie Teresy Kujawy dodawały kolorytu lokalnego I scenie w Patusanie, miały jednak tylko bardzo luźne powiązanie z akcją, w której pewną rolę odgrywa jedynie Dain (soliści baletu: Franciszek Knapik i Jacek Solecki). Koloryt lokalny wsi malajskiej podkreślała udana scenografia Mariana Kołodzieja, zawierająca w całym zresztą przedstawieniu szereg ciekawych pomysłów, jak choćby efekt fal morskich wyświetlanych w scenie tonącego okrętu, olbrzymie lustro ustawione nad podium dla orkiestry w III obrazie, czy wspomniana już wyszukana stylizacja egzotyki w II i III akcie.

Reżyseria Marii Fołtyn jest dość nierówna. Po ekspresjonistycznym obrazie I następuje niemal surrealistyczna i dość dziwna scena sądu. Sędziowie z patosem wykrzykują swe kwestie i to już nawet we wstępnym badaniu oskarżonego (efekt zamierzony czy zwykłe współzawodnictwo ze zbyt silnym podkładem orkiestrowym?) Publiczność sądowa jawi się przed oczyma Jima jako widma pielgrzymów, a po scenie na pierwszym planie spaceruje świadek wydarzeń i narrator, kapitan Marlow. Na marginesie zauważmy, że ta właśnie postać wyraźnie „nie wyszła” Twardowskiemu, choć nie można mieć zastrzeżeń do jej odtwórców (Antoni Majak i Stanisław Heimberger).

Wracając do reżyserii: po bardzo dobrej odsłonie w tawernie następuje cukierkowaty, niemal sztampowy I obraz w Patusanie, z kolei piękna, pełna umiaru scena liryczna z doskonałym epizodem Corneliusa i dobry akt III z werystycznym finałem.

W przygotowanie Lorda Jima włożono ogrom pracy, który w rezultacie przyniósł zasłużony sukces twórcy i wykonawcom. Nie mam zamiaru go negować, pomimo wszystkich wysuniętych tu zastrzeżeń. Myślę, że opera cieszyć się będzie powodzeniem przede wszystkim u uczniów II klas LO, dla których Lord Jim jest lekturą obowiązkową, choć niechętnie czytaną, bo zbyt trudną. Spektakl ten winni też zobaczyć (i usłyszeć) wszyscy kulturalni ludzie. Być może, że zachęci on do przeczytania conradowskiego arcydzieła tych, którzy dotychczas nie mieli okazji zetknąć się z nim w oryginalnej wersji powieściowej.”