Wacław Panek Muzyczna opowieść według…, „Teatr” nr 8 (645) z dn. 18 kwietnia 1976
„Nowa opera Romualda Twardowskiego Lord Jim wkroczyła na scenę Teatru Wielkiego w Łodzi otoczona i poprzedzona splendorami nagród oraz innych dowodów uznania, które spłynęły na kompozytora za wcześniejsze jego utwory. Muzykę tej opery nagrodził 3 lata wcześniej Georges Auric, przewodniczący jury Międzynarodowego Konkursu Kompozytorskiego Rainiera Księcia Monaco, przyznając Lordowi Jimowi Grand Prix tego konkursu. Zaś po premierze całej opery krytyk "Expressu Wieczornego" pan Ekiert napisał, że Twardowski jest godny miana polskiego Brittena. Pełna gloria, liczne splendory no i polski Britten.
A oto wstępna informacja: sześć lat temu Romuald Twardowski rozpoczął pracę nad dramatem muzycznym Lord Jim, do którego napisał także i libretto według powieści Josepha Conrada pod tym samym tytułem. Trzy lata później w 1973 r. partytura tego dramatu została uhonorowana Grand Prix w Monaco zaś 14 lutego 1976 roku Teatr Wielki w Łodzi przedstawił prapremierę tego utworu. I w tym miejscu faktografii, wbrew sugestiom Twardowskiego – który zaznaczył, iż między Conradowskim pierwowzorem literackim a utworem dramatyczno-muzycznym przez niego stworzonym istnieją luźne związki – pozwolę sobie sięgnąć do samej powieści, gdzie w scenie kulminacyjnej bohater podchodzi do swego mordercy mówiąc (łagodnie zresztą): „Przyszedłem pełen żalu. Przyszedłem gotów i bezbronny”.
Tak właśnie, wydaje mi się, dramat muzyczny Romualda Twardowskiego pojawił się na scenie: gotów – acz bezbronny. Ukończony – w sensie zamysłu kompozytorskiego i realizacyjnego, ale bezbronny wobec narzuconych sobie kanonów i swoich własnych słabości. Rzekłbym nawet, że muzyczna opowieść o Lordzie Jimie jest bezbronna wobec własnej idei, która zawiera pewną istotną sprzeczność.
Otóż Conradowski pierwowzór, powieść, która zainspirowała kompozytora do stworzenia własnej wizji losów Jima – pomimo swojej panoramiczności, pomimo różnobarwności scenerii, w której się rozgrywa, pomimo ewidentnej widowiskowości i pozornej prostoty dialogów oraz opisów – jest utworem o ludzkim wnętrzu, o ludzkiej szamotaninie i niekonsekwencji, o próbie pozornego odkupienia winy. Oczywiście Lorda Jima można odczytać też jako powieść dla młodzieży, awanturniczą, przygodową powieść o ludziach morza. Wtedy będzie się ona jawić jako wzór widowiskowy, utwór wychylony na zewnątrz ludzkiej psychiki, pokazujący wynik przeobrażeń psychicznych a raczej nawet tylko kolorową otoczkę tego wyniku. W moim przekonaniu Twardowski odczytał z kartek Conrada tę drugą wersję: powieść dla młodzieży; odczytał s c e n e r i ę Lorda Jima. I tu właśnie jawi się mi owa sprzeczność idei: nawet tylko bazując na motywach powieści o ludzkim wnętrzu, nie sposób ukuć muzyczną opowieść o burzy, morskich falach, egzotyce malajskiego buszu, gwarze portowej knajpy i zewnętrznych oznakach psychicznego konfliktu, będzie to bowiem opowieść o czymś innym, opowieść, która nie może obronić się przed jakimikolwiek porównaniami z pierwowzorem, jeśli oczywiście pierwowzór zostanie odczytany nie tylko jako powieść dla młodzieży.
Muzyczny Lord Jim jest – w moim odczuciu – opowieścią w pewnej mierze uproszczoną. Lecz w tych uproszczeniach werbalnych, myślowych – dopatrywałbym się pewnych wartości tego dramatu muzycznego (nie chciałbym, aby to zestawienie zostało odczytane jako tani paradoks). Ogólnie rzecz ujmując: odebrałem Lorda Jima nie jako próbę transpozycji niektórych wątków czy motywów powieści Conrada, lecz jako samoistny utwór o uproszczonej konstrukcji dramaturgicznej, z przejrzystym planem akcji, bez psychologicznych pretensji do widzenia ludzkiego wnętrza. W zamian za te uproszczenia muzyczny Lord Jim oferuje grę nastrojów, pewien logicznie ułożony zestaw sytuacji prostych i prostych zachowań, odruchów jednoznacznych, wspólnie uzupełniających się i rysujących to, co potocznie nazywamy zewnętrzną atmosferą ludzkich przeżyć. W tymże zakresie dramat muzyczny Twardowskiego zdaje się być jednorodny, logiczny.
Jednakże odniosłem wrażenie, iż poszczególni realizatorzy Lorda Jima w nieco inny sposób odczytali partyturę i libretto, dokonując własnego, indywidualnego wyboru z zestawu propozycji kompozytora oraz eksponując wybrane przez siebie elementy. (Oczywiście jest to moje wrażenie, powstałe po pierwszym – i jedynym jak dotąd – zetknięciu się z łódzką inscenizacją, a zatem nie zostało ono zweryfikowane poprzez wielokrotny kontakt z utworem).
Reżyserka przedstawienia, Maria Fołtyn szukała tu uczuciowości, wręcz wyrazistości uczuć. Skierowała aktorów w rejony zachowań ekspresyjnych, ostrych, wyrazistych, nierzadko jednoznacznych w swej wymowie acz bazujących właśnie na specyficznej nastrojowości uczuć. (…) Wydaje mi się nawet, że działania inscenizacyjne Marii Fołtyn dowodzą, iż rozszyfrowała ona prawdziwe oblicze muzycznej opowieści o Jimie: grę nastrojów, bazującą na zachowaniach prymitywnych w swej istocie, acz leżących gdzieś u podłoża mechanizmu ludzkich zachowań.
Do tej właśnie warstwy wtargnęła muzyka, operująca stosunkowo prostymi formułami wyrażeniowymi, bazująca częstokroć na wartościach perkusyjnych (w sensie nie tylko rytmiki lecz i brzmienia), a więc muzyka sięgająca także do genezy swojej historii, gdzie wrzask, krzyk, odgłosy strzałów pełnią także funkcję brzmieniowo-wyrazową, gdzie narastająca dynamika słów mówionych prowadzi głos bohatera do śpiewu, a więc sam akt śpiewania wytłumaczony zostaje potęgującym się nastrojem.
Istnienie muzyki w takim utworze, jej nadrzędny, jednoczący i przywódczy charakter znalazł, jak myślę, swoje uzasadnienie. Antoni Wicherek dyrygent i kierownik muzyczny spektaklu, zdawał się właśnie eksponować ową prostotę logiki muzycznej, przejrzystość materiału dźwiękowego, potęgującą warstwę nastrojową całego przedstawienia.
Nieco inne miejsce zajęła scenografia, której twórca – Marian Kołodziej – zdawał się kłaść nacisk na jeszcze inny element zamysłu kompozytora. Kołodziej stworzył plastyczną bajkę, oplatającą realia poszczególnych scen. Dopisał – jakby poza librettem, na marginesie libretta – swój komentarz do młodzieńczej wyobraźni. Wiozący pielgrzymów statek „Patna” zawieszony jest niejako między niebem a ziemią, owinięty opończą-siatką w formie sieci, nadającej mu ponadrealny wymiar przypowieści o statkach i o burzy.
Sąd morski obradował na wysokich stołkach, wielokrotnie przerastających postać podsądnego Jima. Nad wioską malajską wisiało wiklinowe słońce, z którego wyrastały promienie zakończone maskami wojowników. Jim zaś mieszkał w przybrzeżnej chacie malajskiej, zbudowanej na wzór europejskich czy amerykańskich slumsów XIX wieku, która swoim wyglądem kojarzyła mi się z własnymi, młodzieńczymi wyobrażeniami o mieszkaniach młodych bohaterów Twaina z amerykańskich miasteczek, czy ich Dickensowskich rówieśników z Anglii. Ta chata była niemożliwa do zdefiniowania, tak jak wyobrażenia z lat młodzieńczych. (…)
Spektakl ten, jak mniemam, nie jest w stanie oddziaływać na intelekt odbiorcy, nie niesie też treści pogłębionych myślowo. Lecz oddziaływuje on, i to z powodzeniem, w sferze widowiskowości, w sferze nastrojów odwołując się po trosze do egzotyki młodzieńczych wyobrażeń, skojarzeń i przeżyć. (…)”