Z prasy

Anna Iżykowska-Mironowicz „Ubu Rex – cuda w operze, „Express Ilustrowany” nr 19725 z dn. 10 listopada 1993

„Ponad sto lat temu czternastolatek Alfred Jarry napisał sztukę Ubu król – paszkwil na znienawidzonego belfra od fizyki. Zjadliwy dowcip gimnazjalisty doczekał się w 1896 r. paryskiej premiery zakończonej potężnym skandalem i zdjęciem utworu z afisza po dwóch przedstawieniach. Ówcześni mieszczanie poczuli się dotknięci do żywego nie tylko wulgarnym słownictwem rozbrzmiewającym w przybytku Melpomeny, ale obnażeniem przez autora ich wad i przywar pruderyjnie skrywanych pod maską konwenansu.

Kpina z autorytetów, szydzenie z pompatycznego przekazu historii, bulwersujące scenki rodzajowe, rubaszność tytułowego bohatera – głupawego prostaka, dla którego korona oznacza pełną kieszeń i pełną michę, wyzwalając nienasyconą chciwość, tyranię wobec poddanych i poczucie absolutnej bezkarności – oto podstawowy sens sztuki, uznanej przez potomnych za zwiastuna surrealizmu, zaś jej autora – za prekursora teatru absurdu.

Oglądając wspaniałą prapremierę polską opery buffa Ubu Rex według sztuki Jarry'ego (światowa premiera – lipiec 1991, Monachium), towarzyszyło mi uczucie zdziwienia faktem, że przez pełne stulecie żaden ze światowych kompozytorów nie zainteresował się tym tematem, zwłaszcza w czasach gaworzenia „znawców” o strupieszałości gatunku operowego. Uczynił to Polak, Krzysztof Penderecki, zaintrygowany umiejscowieniem akcji utworu „w Polsce, czyli nigdzie”. Nasz kraj, rozdarty wówczas rozbiorami nie istniał, a więc, zdaniem Jarry'ego, nie ma też takich Polaków, jakich ukazał i wszystko jest czystą fikcją.

Partyturę utworu trudno „zaszufladkować”, ale i autor jej wcale o to nie dba, bawiąc się zestawieniem substancji na pozór całkiem nieprzystawalnych. Muzyka jest niezwykle różnorodna i zupełnie odmienna od „Pendereckiego”, którego znamy. Obok awangardowych, niemal instrumentalnie traktowanych kilku partii wokalnych, słuchamy fragmentów całkowicie tonalnych, szczęśliwie parokrotnie powtarzanych, a tym samym łatwo przyswajanych, lekkich, pełnych humoru... W dwuaktowej całości nie znalazłam jednego zbędnego taktu, czy jednej chybionej frazy. Zafascynowała mnie ujmująca melodyjność dzieła, arcyciekawa sfera rytmiczno-metryczna (porównywalna może tylko z inwencją Carla Orffa w tej dziedzinie), niezwykła ekspresja, ogromna mądrość i talent kompozytora, który raz jeszcze przekonał świat o swej wielkości.

Antoni Wicherek dokonał prawdziwego cudu przygotowując arcytrudne dzieło z tak pokaźnym aparatem wykonawczym (nb – za tydzień premiera w Krakowie; może zobaczymy ją w Łodzi?). Gra łódzkiej orkiestry niewiele odbiega poziomem od prawykonania monachijskiego (mam nagranie), a wokaliści „poruszają się” w skomplikowanej materii nad podziw pewnie, nawet z imponującą brawurą; w porównaniu ze wspomnianym nagraniem prawie wszystkie partie solowe śpiewane są jakby lżej, z humorem, mniej serio... Tam – świetne bawarskie piwo, tu – musujący szampan...

Wielka to zasługa debiutującego w teatrze operowym reżysera filmowego Lecha Majewskiego – wschodzącej gwiazdy Hollywoodu, który wespół z choreografem Janiną Niesobską przeobraził „dostojnych” śpiewaków operowych w doskonałych aktorów komedii, a nawet burleski. Obleśny gamoń Ubu Andrzeja Kostrzewskiego, frywolna UbicaVity Nikolajenko (co za głos!), królewska „bieriozkowata” Rozamunda Krystyny Rorbach, jej trzej synowie w mistrzowskim wydaniu Joanny Woś, Małgorzaty Borowik i Dariusza Stachury, rewelacyjny dwugłowy car Zdzisława Krzywickiego i Tomasza Fitasa, znakomity „pełzający olbrzym” Bordure Włodzimierza Zalewskiego, a obok nich – równie wspaniałe kreacje aktorsko-wokalne Ewy Karaśkiewicz, Jerzego Wolniaka, Kazimierza Kowalskiego, Piotra Micińskiego, artystów chóru przygotowanych przez niezawodnego Marka Jaszczaka...

Kolejnym cudem przedstawienia była arcypomysłowa scenografia mistrza Franciszka Starowieyskiego, pełna dziwów, monumentalnych stworów, a przy tym jakże dowcipna, poetycka i świeża, inna od wszystkich, jakie ta scena oglądała!

Wszyscy twórcy i autorzy spektaklu znaleźli genialną receptę na „sprzedanie” niekochanej (nawet przez stałych operomanów) muzyki współczesnej. Większość z nas uwielbia wszelkie obscena w teatrze, lubi pooglądać powabne kształty pod przezroczystym negliżem, kocha pośmiać się szczerze, bez zahamowań. Pójdziemy na ten spektakl wielokrotnie, choć tylko nieliczni będą się do tego przyznawać.

Jest jednak warunek podstawowy: mając taki przebój w repertuarze należy niezwłocznie zamówić polską wersję libretta u artysty z talentem i poczuciem humoru, następnie szybko „przeuczyć” wykonawców z niemieckiego na polski i... sprzedawać komplety biletów przez co najmniej dziesięć lat! Tej szansy nie wolno zaprzepaścić!”