Józef Kański „Ubu Rex” w Łodzi, „Ruch Muzyczny” nr 7 z dn. 3 kwietnia 1994
„Z opóźnieniem przystępujemy do omówienia łódzkiego przedstawienia Króla Ubu Krzysztofa Pendereckiego, jakkolwiek ono właśnie, dane po raz pierwszy 6 listopada ub. roku, stało się polską premierą tej opery. Tak się jednak złożyło, że na premierowym spektaklu sprawozdawca „Ruchu Muzycznego” nie mógł być obecny, a zaraz potem zespół łódzkiego Teatru Wielkiego rozpoczął serię podróży zagranicznych, odnosząc zresztą w ich trakcie, jak wynika z zebranych recenzji, bardzo ładne sukcesy (m.in. właśnie z przedstawieniem opery Pendereckiego). Dopiero niedawno nadarzyła się ponownie okazja do obejrzenia spektaklu Króla Ubu na miejscu, w Łodzi.
Samo dzieło nader obszernie – jakkolwiek w sposób dość przekorny i pokrętny – opisał już był Andrzej Chłopecki w swoim sprawozdaniu z monachijskiej prapremiery („Ruch Muzyczny”, nr 16 i 17/1991). Na tym więc miejscu ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że Król Ubu, swym charakterem oraz stylem muzyki zaskakujący licznych wielbicieli jak też i znawców dotychczasowej twórczości Pendereckiego, jest według mego przekonania jedną z najświetniejszych oper komicznych bodajże od czasów Falstaffa Verdiego, stając w tym względzie godnie obok całkowicie zresztą odmiennych w swej stylistyce Zaręczyn w klasztorze Prokofiewa.
Uderza zwłaszcza niepospolita maestria kunsztownych scen zespołowych, przywodząca na myśl niektóre dzieła Rossiniego. Swoim bowiem zwyczajem czerpie tu nasz kompozytor pełną garścią z najlepszych tradycji tego gatunku (i nie tylko tego – bo np. odnajdziemy tu również aluzje do Wagnera i, nie posługując się dosłownymi cytatami, co chwila zwraca się do rozmaitych dawnych muzycznych konwencji, najczęściej zresztą zgrabnie je parodiując. Przy tym wszystkim zaś nie zatraca jednolitości własnego języka i nie przestaje być twórcą – współczesnym; na tym też chyba w głównej mierze polega jego mistrzostwo. Przy tym muzyka w osobliwy sposób wyszlachetnia i odrealnia rozmaite wulgaryzmy, brutalizmy i okropieństwa, jakimi gęsto upstrzona jest służąca za kanwę libretta sztuka Alfreda Jarry'ego. Jeden z najbardziej wymownych przykładów to zbrodnicze pomysły Ubicy, tej osobliwej karykatury (czy może raczej... sprymitywizowanej i „odwznioślonej”) odbitki Lady Makbet, której ktoś inny kazałby zapewne przemawiać chrapliwym altem, u Pendereckiego wyrażane są gładkimi frazami sopranu, oplecionymi do tego popisową koloraturą, co oczywiście odbiera im przerażającą dosłowność. No i przy tym wszystkim (co już zresztą z powyższego po trosze wynika), jest Król Ubu niewątpliwie operą „do śpiewania”.
Debiutujący na gruncie opery (!) hollywoodzki reżyser Lech Majewski na ogół sprawnie i w dobrym tempie poprowadził akcję (o ile o „akcji” w tradycyjnym sensie może tu być mowa), wyposażając ją w sporo ciekawych pomysłów; kapitalna jest zwłaszcza arcyzabawna scena bitwy sił króla Ubu z wojskami cara. O zaledwie kilkanaście dni późniejsze od łódzkiego krakowskie przedstawienie Króla Ubu (nie taję zresztą, że niektóre jego epizody, jak np. kapitalna scena „odmóżdżania” za pomocą... gigantycznej maszynki do mielenia mięsa czy finałowy odjazd bohaterów na „prawdziwym” statku w poszukiwaniu nowych terenów ekspansji, bardziej mi trafiały do przekonania) było czystej wody komedią muzyczną, natomiast tutaj, na tle dosadnych i wyrazistych w swej bujności dekoracji Franciszka Starowieyskiego rozwija się raczej burleska, nie pozbawiona zresztą pewnych cech Grand Guignolu. Dekoracje te zresztą ograniczają się niemal wyłącznie do ogromnego panneau w głębi sceny (jeżeli pominiemy potężnych rozmiarów... kajak, na którym wpływają na scenę uczestnicy pierwszych scen opery oraz realistyczną pasiekę króla Wacława i dinozaurycznego rumaka, na którym dzielny Ubu wyrusza na wojnę), co nie jest może pomysłem szczególnie efektownym ani odkrywczym, ale znakomicie upraszcza problemy ewentualnego transportu, to zaś w obecnym czasie staje się zaletą nie do pogardzenia. Akcja, jak już powiedzieliśmy, toczy się na ogół wartko; można jednak dostrzec i parę momentów, w których, jak się zdaje, reżyser nie bardzo wiedział, co począć, na scenie bowiem dzieje się w tych momentach raczej niewiele.
To na scenie – ale nie w muzyce. Antoni Wicherek przy dyrygenckim pulpicie prowadził bowiem dzieło Pendereckiego znakomicie, imponując zwłaszcza precyzją scen zespołowych i przez cały czas trzymając słuchaczy w napięciu. Miał też do dyspozycji, powiedzieć trzeba, wyśmienity zespół wykonawców głównych partii.
Prym wiedzie tu rewelacyjna Wita Nikołajenko jako Ubica, imponująca zarówno mocą i dźwięcznością głosu, jak też jego giętkością i sprawnością techniczną, dzięki której karkołomne koloraturowe pasaże, sięgające w którejś kadencji bodajże do wysokiego „d”, wydają się w jej wykonaniu dziecinną zabawką. Sekunduje jej godnie Andrzej Kostrzewski w roli tytułowej oraz dwa świetne basy – Andrzej Malinowski jako Wacław, król Polski, oraz Włodzimierz Zalewski – zdradziecki rotmistrz Bordure. Niewielką partię królowej Rozamundy bardzo pięknie śpiewa Krystyna Rorbach, a w odtwarzanej przez dwa głosy partii Cara (swoiste pendant do figurującego w herbie Rosji dwugłowego orła) świetnie wypadają Tomasz Fitas i Zdzisław Krzywicki. Słowa uznania należą się także orkiestrze – w szczególności zaś występującemu na scenie zespołowi instrumentów dętych pod „osobną” dyrekcją Kazimierza Kryzy.
Realizatorzy łódzkiego przedstawienia nie chcieli, jak słyszeliśmy, robić z Króla Ubu teatru politycznego: pewne jednak aktualne analogie nasuwają się dość natrętnie. Ubu Rex bowiem to rzecz o „głupocie triumfalnej” (jak pisał Boy), rzecz o brutalności i chamstwie, dążącym jedynie do przyjemności, władzy oraz bogactwa – i osiągającym je per fas et nefas. Objaśnienie autorskie zaś brzmi: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”. Nigdzie? Czy aby naprawdę?...”